- REKLAMA -
- REKLAMA -
Sprawa Grażyny Kuliszewskiej

Borzęcin. Ja żony nie zabiłem! – mówi Czesław Kuliszewski, mąż zaginionej 34-latki

fot. archiwum prywatne
- REKLAMA -

Z Czesławem Kuliszewskim, mężem Grażyny Kuliszewskiej rozmawia Małgorzata Więcek-Cebula

Nie wierzy pan w to, co mówi czterech jasnowidzów?
Nie wierzę. Moim zdaniem żona żyje i świadomie zerwała kontakt z rodziną.

Skąd taka pewność?
Jest wiele okoliczności, o których jeszcze nie mogę mówić. Nie na tym etapie śledztwa, które prowadzi na moje zlecenie agencja detektywistyczna Weremczuk&Wspólnicy.

Wszyscy się jednak zastanawiają, dlaczego dopiero teraz zlecił pan poszukiwanie żony, w sumie to trzy tygodnie od jej zaginięcia?
Rozmawiałem już od dawna z detektywami, ponad tydzień temu otrzymali ode mnie potrzebne pełnomocnictwa. I działają.

Podobno poza granicami Polski…
Tak, ale w Polsce również.

Zatrzymajmy się w takim razie przy Borzęcinie i tym dniu, kiedy zaginęła pana żona. To był 3 styczeń – czwartek…
Grażyna przyleciała z Londynu samolotem po Polski koło południa. Odebrałem ją z lotniska. Tego dnia byliśmy faktycznie u notariusza w sprawach związanych z naszym domem. Byliśmy też u rodziny, około 18 wróciliśmy do naszego domu.

I…
Zjedliśmy wszyscy razem kolację. Później syn prosił, abyśmy z nim rysowali różne rzeczy. Przynosił nam zabawki i chciał aby je odrysowywać w zeszycie. Więc to robiliśmy. Trwało to może około godziny. Potem żona wzięła syna na górę, wykąpała go i miała go uśpić.

A co pan robił w tym czasie?
Byłem na dole, oglądałem telewizję, był mecz. W pewnym momencie usłyszałem krzyk żony i płacz syna. Nie chciał spać. Przez ostatnie dwa tygodnie pozwoliłem mu chodzić spać, kiedy chce. Przed spaniem dawałem mu też jogurt. Przyzwyczaił się do tego.

I o to płakał?
Był bardzo rozżalony, trochę czasu upłynęło, zanim się uspokoił. Zjadł jogurt i chciał, żebyśmy się oboje razem z nim położyli spać. Wyłączyłem więc telewizor i poszliśmy do naszej sypialni, była to może 22.30.

Wstawał pan w nocy?
Nie, obudziłem się dopiero po 8 rano. Żony nie było w sypialni, syn jeszcze spał. W pierwszej chwili pomyślałem, że może poszła po pieczywo do sklepu, albo do teścia. Próbowałem nawet tam zadzwonić, ale nikt nie odbierał. Wtedy też zauważyłem na drugim angielskim telefonie informację od żony przesłaną przez komunikator VIBER „Zobaczymy się w Londynie”.

Nie zdziwiło pana to, że pisała na ten angielski telefon?
Zdziwiło mnie to, ale bardziej zastanowiło, jak dostała się na lotnisko z Borzęcina i dlaczego wyjechała, tak wcześnie, skoro lot miała zaplanowany na popołudniu.

I co było dalej?
Pojechałem do domu teścia. Nie było tam żony. Dom był zresztą zamknięty. Wróciłem i powoli zacząłem się pakować. Mieliśmy jechać z synem w nocy, razem z nami jechała moja siostra. Wyjechaliśmy ok. 1 w nocy. padał śnieg, podróż była trudna. W Londynie byliśmy po 25 godzinach, dopiero w sobotę w nocy. Żony nie było, następnego dnia zgłosiłem jej zaginięcie na policję.

A dlaczego żona nie jechała z panem samochodem, tylko leciała samolotem?
Twierdziła, że miała problemy zdrowotne, przekonywała, że nie mogłaby tak długo podróżować.

I jeszcze jedno: londyńscy znajomi przekazali siostrze pani Grażyny informację, że dostali SMS z wiadomością, że żona idzie na noc do domu ojca…
Nic mi na ten temat nie wiadomo, że miała spać, poza domem.

W Borzęcinie ludzie już pana osądzili…
Piszą różne rzeczy, nie znając wielu faktów i okoliczności. Przez całe to zamieszanie tak naprawdę okazało się, kto jest prawdziwym przyjacielem. Wierzę, że zagadkę zaginięcia Grażyny uda się rozwiązać. Jestem bardzo ciekawy, jak ci ludzie, którzy teraz wypisują takie rzeczy, spojrzą mi wtedy w oczy.

Był pan badany wariografem?
Tak.

I jak wypadło to badanie?
Mówiłem prawdę, więc jak miało wypaść? Ja żony nie zabiłem.

265 komentarzy
- REKLAMA -
Góra