Z ks. Prałatem Ryszardem Podstołowiczem, proboszczem Parafii św. Mikołaja w Bochni rozmawia Łukasz Winczura
Jest taka piękna kolęda: „Wesołą nowinę, bracia słuchajcie”. Jak w czasie, kiedy ludzie troszczą się o swoje zdrowie, czy o to, jak przeżyją, nawet finansowo, pandemię mają tej „wesołej nowiny” słuchać?
Bardzo trudne pytanie. Ale ta „wesoła nowina” nigdy nie dotyczyła spraw przyziemnych. Gdy Chrystus przychodził, też ich nie rozwiązał. Przecież wtedy ludzie również umierali, cierpieli. Pan Jezus generalnie nie zmienił świata materialnego, bo ta „wesoła nowina” objawiła się i nadal się objawia na płaszczyźnie stricte duchowej. I tak myślę, że „wesoła nowina” przychodząca i docierająca do człowieka – wszak jesteśmy istotami cielesno-duchowymi – mimo wszystko podnosi nas. Jest bowiem w nas duchowy pierwiastek, który pomaga nam wszelkie trudy łatwiej (nie łatwo czy bezproblemowo, ale łatwiej) przeżyć.
A pamięta ksiądz podobnie smutną Wigilię, jak tę, którą będziemy przeżywali w tym roku? Kiedy rozmawiam ze starszymi osobami, mówią, że tak samo było w 1981 roku, gdy był stan wojenny. I taka analogia: i wtedy zniewolenie, i teraz poniekąd też.
Rzeczywiście, bo sam pamiętam 1981 rok, chociaż nie jestem jeszcze w pokoleniu 60+. Ale wówczas przyczyną byli konkretni ludzie, a teraz jest mimo wszystko inaczej, przyczyna tkwi gdzie indziej. Ale czy ta Wigilia musi być smutna? Wszystko zależy od tego, jak sami wewnętrznie podejdziemy do całej sytuacji. Mniejsza ilość osób przy stole? Paradoksalnie można powiedzieć, że może pewne więzi rodzinne jeszcze bardziej się zadzierzgną. Bo spotkamy się rzeczywiście z najbliższymi, a niekoniecznie z tymi, których z różnych powodów wypadało zaprosić. Ta Wigilia nie musi i nie może być smutna! Wszak przychodzi Chrystus, przychodzi pocieszenie, przychodzi światłość. Taka, może daleka analogia… Noc narodzenia Chrystusa. Wtedy nie było tam nikogo, poza trójką osób…
A aniołowie i pasterze?
Doszli później. Ale w momencie narodzenia było ich dwoje i Dziecko, które się narodziło. I choć było to w warunkach bardzo trudnych, gdzie brakowało w zasadzie wszystkiego; kiedy byli w sytuacji nie do pozazdroszczenia, to jednak niewątpliwie radość Maryi i Józefa była wielka! I może spróbujmy w ten sposób myśleć. Choć może nie będzie nas wiele, nie będzie tak, jak się przyzwyczailiśmy, jak było do tej pory, jak przywykliśmy. Ta radość z przyjścia Jezusa wcale nie musi być mniejsza.
To była czy jest tradycja, którą chcemy pielęgnować?
No właśnie… „Bo zawsze tak było”, więc musi być? A może nie? Może właśnie ten czas jest po to, aby uświadomić sobie jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni i jak bardzo relacje międzyludzkie są cenne. Może gdy coś, co zdawało się być oczywistością nagle nam umyka – zaczniemy to w przyszłości bardziej cenić?
Zatem „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, byle w reżimie sanitarnym.
W reżimie sanitarnym, ale bez stresu. I z przekonaniem, że jest coś takiego w tym czasie rzeczywiście trudnym, co da nam duchową moc do pokonywania i przezwyciężenia tych trudności.
A jak ksiądz tłumaczy całą sytuację ludziom samotnym, którzy z tęsknotą oczekiwali na święta z nadzieją spotkania się z bliskimi, których nie widzą prawie cały rok. A tymczasem muszą oni pozostać w swoich czterech ścianach? Co najwyżej połamią się przez tablet opłatkiem, powiedzą „Wszystkiego najlepszego” i wcisną „Enter”.
Trudno jest wytłumaczyć i powiedzieć zdawkowo, że nic się nie stało. Powiem więcej, z ludzkiego punktu widzenia nawet nie podjąłbym się tłumaczenia. Bardziej bym się w nich wsłuchał i powiedział, że duchowo jestem z nimi.
Tyle, że ludzie, wierni oczekują od księdza pociechy albo rady
Dlatego, jak mówię: wysłucham, zapewnię, że ich rozumiem, że o nich pamiętam. Trudno jest bowiem przeskoczyć to, co jest nie do przeskoczenia. Nie możemy udawać, że się nic nie stało, nie możemy uprawiać jakiejś wesołkowatości. Nie powiemy, że nic się nie stało i jakoś to będzie. Nie. Trzeba ludziom powiedzieć prosto w oczy: Jestem z wami na tyle, na ile mogę, dzielę się z wami miłością, współczuciem, serdecznością, modlitwą. I że oczekuję czasu, kiedy będę mógł do was pójść, zrobić krzyżyk na czole, porozmawiać „twarzą w twarz”. Bardzo za tym tęsknię. Naprawdę.
Ten rok przeorał nasze sumienia także względem wiary. Patrząc z perspektywy duszpasterza, czy ludzie zaczęli w tym okresie tęsknić za Kościołem?
Cała sytuacja na pewno spolaryzowała pewne postawy i myślę, że w większości pokazała nam, że niektórzy zatęsknili prawdziwie i autentycznie. Ale byli też tacy, którzy bazowali tylko na tradycji i zwyczaju. I konsekwencje tego będziemy obserwować w przyszłości. To rodzi wielkie wyzwanie dla nas, duszpasterzy.
Ale to wyzwanie dla księdza, by wątpiącym dobrze radzić, jak uczy katechizm.
Bezsprzecznie. To wielkie wyzwanie dla nas, co czynić, by ci ludzie znaleźli Pana Boga poprzez Kościół; prawdziwie znaleźli, a nie na zasadzie przyzwyczajenia i tradycji.
Czego optymistycznego może nas nauczyć obecna sytuacja?
Mam nadzieję, że nauczy nas cieszenia się, i wdzięczności za to, co mieliśmy i mamy. Trochę nawiążę do tego, co mówił papież Franciszek stojąc w marcu na pustym pl. Świętego Piotra. Otóż wielu wydawało się, że zapanowaliśmy nad światem, że możemy z niego czerpać, co się komu spodoba – i to bez żadnych konsekwencji; wielu ciągle było wszystkiego za mało. I oto w jednej chwili rozsypało się to jak domek z kart. Zatem mam nadzieję, że gdy opanujemy pandemię, gdy wrócimy do „normalności” – będziemy prawdziwie radować się z tego, że jesteśmy zdrowi, z tego, że możemy spotkać się z drugim człowiekiem, pójść do kościoła bez żadnych ograniczeń. Że będziemy mieli w sobie więcej radości i optymizmu. Czego wszystkim z serca życzę.